Wypalenie zawodowe

Dobry barman z zasady powinien być dobrym psychologiem. Kiedy jednak twoimi klientami bywają strzygi, duchy, południce i inne stworzenia nie z tego świata, sprawy bywają nieraz jeszcze bardziej skomplikowane. Poznajcie Piotra i jego Zayazd – jedyną w kraju knajpę dla nieludzi.

Opowiadanie zawiera drobne odniesienie do „Szachów” z serii o Idze i Agacie, ale jednocześnie otwiera całkiem nowy cykl – „Opowieści z Zayazdu”.


Wypalenie zawodowe

– Czemu szachy? Czemu to zawsze muszą być szachy? – wybełkotał gość jękliwie i sięgnął po na nowo napełnioną przez Piotra szklankę. – Chociaż raz zagrałbym z nimi w pokera. Albo w oczko. Albo w… – urwał i jednym haustem pochłonął zawartość naczynia.

– Makao? – podsunął Piotr wraz z nową szklanką.

– Właśnie! – Gość pokiwał głową tak energicznie, że aż kaptur spadł mu na oczy.

Dwa szkarłatne ogniki zniknęły na moment, a Piotr poczuł się, jakby patrzył w próżnię. Szybko jednak otrząsnął się z nieco upiornego wrażenia i wrócił do wycierania blatu. Kiedy byłeś zwykłym śmiertelnikiem prowadzącym knajpę dla nieludzi, niewiele mogło wytrącić cię z równowagi.

– Ze wszystkimi musisz tak grać? – zapytał z zaciekawieniem w nadziei, że alkohol rozwiąże zwykle skrytemu klientowi język.

Tamten uniósł kościstą rękę, by poprawić kaptur, i w czarnej nicości znów rozbłysła para szkarłatnych oczu, zdaniem Piotra coraz bardziej zamglonych, choć w tym przypadku trudno było stwierdzić coś z całą pewnością.

– Nie wszystkimi. Tylko tymi, którzy jeszcze mają coś do ugrania – wyjaśnił gość. – Jeszcze raz to samo.

– Czyli co, jakbym wszedł na granat, to kosisz mnie od razu, ale jak wpadnę pod traktor i wyląduje na OIOM-ie, to jeszcze możemy negocjować? – upewnił się Piotr, nalewając kolejną szklankę.

– Nie negocjować. – Klient łapczywie pociągnął łyka i odetchnął ciężko. – Grać. W pierdolone szachy. A jest tyle innych gier. Domino… – Spojrzał wyczekująco na Piotra.

– Kości? – podsunął zatem Piotr, uśmiechając się nieznacznie.

– Właśnie – Tamten skinął głową. – Brydż.

– Dureń? – Piotr z coraz większym trudem ukrywał rozbawienie.

– Chińczyk. – Klient tymczasem śmiertelnie poważnym tonem kontynuował wyliczankę.

– Bierki.

– Remik.

– Monopoly.

– Cholerna rosyjska ruletka nawet… Nie, wróć, wystarczy mi, że idioci z twojego świata grają w to między sobą i w efekcie tylko przysparzają mi roboty.

– To w sumie tak samo jak z Monopoly. – Piotr zachichotał, ale zaraz spoważniał pod morderczym spojrzeniem gościa. – Jeszcze szklaneczkę?

– Polej. No więc ruletka nie. Poker. Poker to jest dobra, męska gra. I mógłbym grać z kilkoma klientami jednocześnie. Wiesz, ile bym czasu oszczędził?

Piotr tylko pokiwał głową, starając się przybrać możliwie współczującą minę, i nalał jeszcze wódki.

Śmierć nie bywał częstym gościem w Zayeździe, zjawiał się dwa, góra trzy razy w roku, ale kiedy już przyszedł (przylewitował?), zawsze upijał się na smutno. Piotr w gruncie rzeczy mu się nie dziwił, na jego miejscu też miałby dosyć tej fuchy. Zresztą czy można było nie mieć dość pracy, którą wykonywało się od zarania dziejów (dosłownie)? Każdego chyba prędzej czy później trafiłby szlag, nawet gdyby robota polegała choćby i na głaskaniu szczeniaczków.

– Może powinieneś sprawić sobie psa? – zasugerował Piotr po chwili namysłu. – Boruta ma hodowlę piekielnych ogarów, mógłbym z nim zagadać.

– A psy grają w pokera? – zapytał gość z rozbrajającą szczerością (nie)człowieka, którego logika dawno już utonęła na dnie którejś kolejnej szklanki.

Piotr zastygł nieruchomo ze ścierką zawieszoną milimetry nad blatem i zmierzył swego rozmówcę badawczym spojrzeniem. Było jeszcze gorzej niż zazwyczaj, stwierdził po chwili oględzin. Śmierć był zalany w trupa. Jeszcze chwila i zaśnie mi tu gdzieś pod barem i cholera wie, co z takim zrobić, pomyślał Piotr z przerażeniem i rozejrzał się po sali.

Było tuż nad ranem i, nie licząc spowitego w czerń gościa przy barze, Zayazd był już pusty. Tylko pani Gienia zamiatała po kątach, widmową miotłą usiłując przepędzić realny kurz, co miało mniej więcej tyle samo sensu co próba wytłumaczenia Śmierci, że jest pijany i powinien pójść się położyć. Piotr nie zamierzał próbować, miał bowiem nadal kilka pozycji na liście rzeczy, które chciałby zrobić, nim umrze.

W akcie desperacji odchrząknął i posłał pracownicy błagalne spojrzenie. Na szczęście tym razem staruszka nie udawała głuchej, jak to miała w zwyczaju, ilekroć nie chciała spełnić polecenia właściciela Zayazdu. Chyba już od dłuższej chwili podsłuchiwała rozmowę, bo Piotr nie musiał nawet tłumaczyć, w czym rzecz. Pani Gienia z niefrasobliwością, na jaką mogła sobie pozwolić tylko osoba martwa od prawie dziesięciu lat, podeszła i zamierzyła się na klienta miotłą.

– A idzie mi stąd! – huknęła tak, że Śmierć aż podskoczył. – Zara zamykamy, zamieść jeszcze muszę.

Piotr z fascynacją przyglądał się nacierającej staruszce. Nadal nie był do końca pewien, kogo z gości Zayazdu miotła pani Gieni mogła dosięgnąć, a przez kogo przelatywała na wylot niczym przez powietrze. Przypuszczał, że zależało to od stopnia, w jakim dane stworzenie było cielesne. Równie widmowe co pani Gienia mary, zjawy i płanetniki uciekały przed miotłą jak niepyszne, ale już posiadające całkowicie fizyczną postać kłobuki i rarogi śmiały się beztrosko z ataków staruszki. Piotr nie znalazł jednak dotąd jednoznacznej odpowiedzi, gdzie przebiegała granica, zresztą Śmierć ciężko było zaliczyć do którejkolwiek z tych kategorii. Niestety i tym razem nie było mu dane zaspokoić ciekawości, bowiem na widok uniesionej miotły pani Gieni gość potulnie zsunął się ze stołka.

– Jeszcze tylko jeden na drogę – poprosił, zwracając się niby do barmana, ale patrząc nadal na widmową kobiecinę.

– O patrzcie go, jaki zachłanny! – Pani Gienia przystanęła i oparła się na miotle. – Słyszał Piotr jaśnie pana? Rączek taki nie ubrudzi, klienci mu się sami złażą, że nic tylko kosić, a jeszcze marudzić będzie... No już, pije i wychodzi!

Już, już wymamrotał Śmierć, pospiesznie chwytając nalaną przez Piotra szklankę.

Szachy mu się znudziły, no biedaczysko szydziła tymczasem pani Gienia. A mnie to nawet szachów nie zaproponował!

Piotr, choć rozbawiony widokiem Śmierci odsuwającego się coraz dalej od gderającej staruszki, czuł się mimo wszystko w obowiązku wziąć gościa w obronę. W końcu motto Zayazdu, jak każdego podobnego przybytku, brzmiało: nasz klient – nasz pan.

– Ależ pani Gieniu, pani przecież nie umie grać w szachy – wytknął łagodnie.

Kobieta lekceważąco wzruszyła ramionami.

– Mógł mnie nauczyć, upiór nieużyty. Przecie takiemu i tak się nigdzie nie spieszy!

Komentarze

  1. Podoba mi się pomysł z zajazdem dla nieludzi prowadzonym przez zwykłego śmiertelnika. Knajpa to jak wiadomo miejsce spotkań, dobre tło dla różnych krótkich historii. Czy gdy Śmierć się upije i zaśpi do roboty, to ludzie na których przyszedł czas dostają kilka dodatkowych godzin? ;) Ómarly mnie te rozważania na temat innych potencjalnych gier i narzekania Śmierci, że to zawsze są szachy. ;) Do tego pani Gienia "wymiatająca" zasiedzialych gości. Sympatyczne.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Monstera Deliciosa

Nie taki urząd straszny